Przepisy inspirowane naturą
top of page

Kulisy fotografii, czyli jak wyglądają moje sesje kulinarne.


Co jakiś czas spotykam się z dwoma biegunami poglądów na temat mojej pracy. Jedna strona myśli, że sesja kulinarna to po prostu pstrykanie fotek i nic ponad to, druga strona zdaje sobie sprawę, że sesja to "robota" i fizyczna, i psychiczna. Moja praca to tak naprawdę trzy zawody w jednym: kucharz, stylista i fotograf. W sumie cztery, bo i grafik. Ci mniej świadomi, w swej niewiedzy, nie zdają sobie sprawy, że to praca od rana do nocy przez wiele dni. Praca jest wyczerpująca, bo oprócz kwestii fizycznych, czyli dźwigania, noszenia, przenoszenia, trzeba się wznieść na wyżyny artystyczne, co nie zawsze idzie w parze z wyznaczonymi terminami i umowami z klientami. Czasami po prostu nie ma weny i wtedy... no właśnie, wtedy jest strasznie, bo czas leci, a pomysłów na sesję brak. Bardzo nie lubię tego uczucia, niestety pogodziłam się, że w takim stanie się bywa i często następuje po intensywnym okresie pracy. Nauczyłam się jednak, że po dużej sesji czy w ogóle po licznych sesjach muszę odpocząć, ale nie fizycznie, a psychicznie. Muszę dać sobie czas na niemyślenie o fotografii. Wówczas sięgam po notes czy telefon i jeśli przychodzi pomysł - zapisuję go i na jego realizację po prostu czekam. Najgorzej jest jeśli brak weny przypada akurat na tzw. sesję wyjazdową. Wówczas nie ma miejsce na myślenie i kombinowanie bez końca. Jest wyznaczony termin sesji np. dwa dni i trzeba się zmieścić w określonym czasie. Sesje poza studiem są również o tyle trudne, że studio musi jechać ze mną. Ilość zabieranych naczyń, propsów, teł i innych jest na tyle duża, że potrzebuję pomocy. Na takie sesje zabieram ze sobą narzeczonego, który bardzo mi wówczas pomaga. A w jaki sposób przygotowuję się do sesji w mojej pracowni?


  1. Klimat sesji - obmyślam plan w jakim stylu powinna być sesja i co będę do niej potrzebowała. Wszystko dopasowuję do produktu, który muszę sfotografować. Inaczej będzie wyglądała sesja packshotowa czy stylizowana. Po określeniu klimatu sesji przychodzi czas na:

  2. Propsy. To jest generalnie temat rzeka. Wszystkie gadżety, które mam w swoim arsenale znajduję na pchlich targach, w antykwariatach, u prywatnych artystów zajmujących się np. z ceramiką, z sieciówek np. H&M czy Zara Home (uwielbiam ten sklep) oraz Allegro jest ogromną kopalnią wystarczy troszkę poszperać. Moja Mama również dla mnie zbiera miseczki, talerzyki, dodatki do sesji itp. Rodzina też była zaangażowana w moje zbieractwo i przy przeprowadzkach "przytulałam" niepotrzebne naczynia. Zdarza się również, że coś znajdę na... ulicy! Na początku miałam opory i wstydziłam się bardzo, ale gdy na mojej drodze stanęła drewniana skrzynia z wygrawerowanymi napisami... po prostu musiałam ją mieć i dziś regularnie bierze udział w różnych sesjach. Czasami ludzie wystawiają na ulicę coś, co jest w bardzo dobrym stanie i na śmieci się nie nadaje, a dla fotografa to skarb! :) Warto się rozglądać...

  3. Tła. Ten dział powinnam zaliczyć poniekąd do propsów, bo niektóre tła są np. ogromną srebrną tacą, swetrem, kilkoma złożonymi deskami, które znalazłam na wsi, starą książką czy pokrywką od beczki, którą ostatnio kupiłam na targu starci na Mazurach. Te wyżej wymienione oprócz tego, że można wykorzystać jako tło, idealnie też twarzą klimat sesji np. rustykalny. Tła maluję również sama, ale często też kupuję (lub dostaję). Dobrym miejscem na znalezienie ciekawych teł jest np. Castorama czy Obi. Tłem może być tapeta, płytki ceramiczne, kafle, deski podłogowe itp. Warto też wybrać się na... złomowisko i poszukać zardzewiałych blach. Moje tła znajduję również w lesie i są np. korą czy mchem.

  4. Tekstylia - uwielbiam. Ilość obrusów, serwetek, chusteczek i innych materiałów zaczyna mnie troszkę przytłaczać, ale nie wyobrażam sobie zaplecza bez nich. Często to właśnie niechlujnie położona serwetka tworzy klimat zdjęcia. Materiały zbieram już od dawna i pochodzą one z przeróżnych miejsc od lumpeksów po sieciówki. Czasami są to również stare ciuchy, firany czy prześcieradła, z których wycinam odpowiednie dla mnie fragmenty. Sprawdzają się również jako tło, dlatego warto uruchomić wyobraźnię i w zupełnie inny sposób spojrzeć np. na wełniany koc.


Kolejny etap jest związany z samą potrawą. Jeśli mam gotowe danie to jest o połowę mniej pracy. Przy współpracach, w których sama gotuję na bazie własnego przepisu, sesje trwają zdecydowanie dłużej, bo:

- wymyślam przepis

- zajmuję się zakupami

- przygotowuję potrawę, a tę najlepiej fotografować świeżą, czyli praktycznie tuż po ugotowaniu. Po etapie gotowania przychodzi etap stylizowania samej potrawy na talerzu czy w miseczce. Warto wówczas przygotować kilka porcji, aby mieć na czym pracować. Zdarza się, że ostatecznie potrawa wygląda na tyle niekorzystnie, że należy ją powtórnie ugotować.


Wyobraźmy sobie, że mamy już:

- ugotowane

- przygotowane miejsce sesji

- wybrane propsy i tła

- bateria aparatu naładowana

- wybrany typ oświetlenia: naturalne lub sztuczne

i zabieramy się do pracy... W trakcie stylizowania okazuje, że nasze wyobrażenie na temat klimatu sesji nijak się ma do rzeczywistości, bo i tak bywa! Nie zawsze to co w głowie, równie dobrze wygląda w obiektywie. Czasami problem tkwi w dobranych kolorach, czasami w naczyniach, a czasami w ułożeniu potrawy (dlatego warto mieć kilka porcji tak na wszelki wypadek). Jeśli dochodzi do takiej sytuacji, tak naprawdę naszą pracę zaczynamy od początku. Gorzej jest jeśli taka sytuacja wypada, gdy brakuje weny. Wówczas naprawdę trudno ruszyć z miejsca, bo jak to nazywam - nie czujemy sesji i produktu. Pamiętam jedną sesję, przy której namęczyłam się potwornie, bo akurat miałam dołka artystycznego i totalnie nie czułam ani klimatu sesji, ani produktu, nawet aparat nie chciał ze mną współpracować. Takie chwile wyczerpują mnie maksymalnie głównie psychicznie, ale i fizycznie, bo ilość podejmowanych prób potrafi zmęczyć.

Przy dobrych wiatrach sesja powinna się zamknąć w określonym przez z nas czasie. Niestety nie zawsze to co nam się podoba, podoba się klientowi. Czasami jednak obrany styl czy jakiś detal okazuje się nie tym czego oczekiwał klient i sesję należy poprawić. Na szczęście rzadko zdarzają mi się takie sytuacje, bo wszystkie ważne kwestie zawsze omawiam przed sesją.

Po zakończonej sesji pozostaje nam... sprzątanie, które czasami zajmuje naprawdę dużo czasu. Od sprzątnięcia studia, po kuchnię. Ilość "odpadków", brudnej podłogi, zachlapanej ściany :D jest ogromna. Akurat jestem z tych fotografów, którzy pracują całym sobą i to na 200%. Najbliżsi wiedzą już, że w ferworze pracy nie należy mi przeszkadzać, bo: nie słyszę, nie widzę, nie ma mnie... Widać to również po mojej pracowni, w której panuje totalny chaos i widać inwencję twórczą... lub jej brak... ;)




No dobra, czy to koniec pracy? NIE! Przychodzi moment na edycję, która jest bardzo czasochłonna i czasami trwa kilka dni. Etapy pracy:

a) przejrzenie wszystkich zdjęć

b) wybranie kilkunastu lub kilkudziesięciu zdjęć, z których wybieram te ostateczne

c) obróbka graficzna zdjęć

d) wysyłka zdjęć


I czy to koniec? Nie... jeszcze nie. Teraz zaczyna się papierologia czyli w skrócie księgowość, którą "kocham". Dopiero po sfinalizowaniu współpracy mogę powiedzieć, że sesja została zakończona. I jak? Podoba się Wam się taka praca?

Jeśli macie dodatkowe pytania, śmiało piszcie i na Instagramie w wiadomościach czy komentarzach oraz w mailach: yummy.grudzinska@gmail.com

Zapraszam również do dzielenia się własnym doświadczeniem czy przemyśleniami.

Pozdrawiam,

Monika









Commentaires


bottom of page